„Wielka woda” – w odmętach manipulacji (recenzja serialu) – autor Olgierd Ślązak

 

Dramat powodzi tysiąclecia sprzed 25 lat odcisnął się silnie na biografii tych którzy pamiętają te
czasy. W Opolu dramat zalania przeżywało wielu mieszkańców miasta, a wszyscy pozostali pamiętają
strach tamtych dni. Autor tych słów, wówczas siedmiolatek, przez wiele miesięcy miał traumę i
uciekał sprzed telewizora gdy zaczynały się „Wiadomości” TVP nie mógł bowiem patrzeć na ogrom
ludzkiej tragedii. Tragedii który była na wyciągnięcie ręki – nasi przyjaciele byli ofiarami powodzi,
sami doświadczyliśmy ciągłego podmywania piwnicy, a akcje solidarności i pomocy z dzisiejszej
perspektywy są niezwykle budujące.

Nie bez emocji siadałem więc do oglądania serialu „Wielka woda” na Netflixie. Serialu, który zbierał
dobre recenzje krytyków i cieszy się dużą popularnością. Podkreślmy w tym miejscu, że jest to serial
fabularny osadzony w znanej rzeczywistości, a nie fabularyzowany dokument czy dzieło oparte na
wspomnieniach.

W moim przekonaniu nie jest to serial z gatunku tych, które „połyka się” jednym tchem i seans
rozciągnął się na wiele dni. Nie jestem filmoznawcą ani krytykiem, aby oceniać warsztatowo serial,
ale jak każdy mam prawo do swoich odczuć. Niewątpliwie jednak serial jest technicznie dobrze
zrealizowany, a obsada aktorska wypada dobrze. Mamy tu połączenie de facto trzech pokoleń
aktorów – bohaterom granym przez Agnieszkę Żulewską, Tomasza Schuchardta i Ireneusza Czopa,
towarzyszą odgrywający rolę rodziców Anna Dymna i Jerzy Trela oraz Blanka Kot w roli 14-latki. Każde
z nich nadaje swojej roli pewien unikalny sznyt, ale razem tworzą zgraną całość która wypada
względnie równo (na ile to możliwe w konfrontacji aktorki nastoletniej z tuzami ekranu pokroju
Dymnej).

Do zalet serialu, nawet laik, zaliczy też aspekt techniczny – odtworzenie realiów lat ‘90, sceny
plenerowe (szczególnie w wodzie) oraz wykorzystane efekty specjalne budzą szacunek dla twórców,
którzy włożyli w swoją pracę dużo wysiłku osiągając pożądany efekt. Mamy tu więc wielce
realistyczne odtworzenie realiów czasu powodzi i dużą dbałość o detale. Twórcy są bardzo świadomi i
widać to właśnie w tej warstwie technicznej, gdzie symboliczne znaczenia mają nawet elementy tła
czy dekoracje. Serial daje zresztą sporą frajdę właśnie w odnajdywaniu różnych smaczków i detali
uderzających gdzieś z tła.

Ta twórcza świadomość każe, niestety uważać, że świadomie używane są także inne zabiegi, te które
zmuszają mnie do protestu i krytyki. Po pierwsze świat przedstawiony w serialu jest bardzo
uproszczony i czarno-biały. Sprawia on raczej wrażenie manifestu niż próby przedstawienia świata.
Oto bowiem wszystko co złe w świecie przedstawionym wiąże się z tym co tradycyjne i hierarchiczne.
W takim krzywym zwierciadle widzimy więc Wojsko Polskie przedstawione jako banda buców i
prostaków na czele z największym z nich. Armia ta jest tyleż bezwzględna co nieskuteczna.
Nieprzygotowana i niekompetentna. Co ciekawe już ten wątek każe zastanowić się czy ktoś z
twórców nie cierpi jednak na ojkofobię. W ostatnich odcinkach serialu widzimy bowiem wojsko
szlachetne, dobrze wyglądające i kompetentne (to ono ratuje główne bohaterki), ale jest to wojsko
francuskie.

Obrywa się też naukowcom i badaczom, których wcieleniem jest profesor hydrologii i jego kolega
docent. Stopień ich niekompetencji jest przejaskrawiony i to na nich ciąży wina za wiele filmowych
nieszczęść. Dodatkowo są to postaci antypatyczne, a nawet ich wygląd jest odpychający. Tu także
zresztą nie sama nauka jest stawiana pod pręgieżem – wszak po drugiej stronie stoi światło wiedzy
zdobytej na zachodzie i ratującej z opresji. Pod pręgieżem stawia się raczej polskie środowisko
naukowe i strukturę uniwersytecką opartą na wypracowanym przez lata autorytecie profesorskim.
Trzecią, równie złą, siłą w serialu jest szeroko pojęta władza od policji (której zarzuca się zarówno
komunistyczny rodowód po głupotę), przez samorządu (egoistyczne i „wieśniackie”) po władze
polityczną (wojewódzką i ministerialną). To kolejni winni problemów. Co do samorządowców to
warto zwrócić uwagę na wójta Kętów – kobietę, która gdyby nie jej pomocnik przybyły (a jakże!) z
Niemiec poiłaby pracujących na wałach przeciwpowodziowych wódką.

W tym miejscu dodajmy jeszcze obraz zbiorowy zbuntowanych mieszkańców wsi Kęty. Jest on równie
niesprawiedliwy i jednostronny. Ot grupa pijaczków i egoistów, których zebrać do działania i
nadzorować musi (wspomniany już) przybysz z Niemiec. Są to ludzie brzydcy, ubodzy, głupi (jak
kobieta ratująca kury, a nie siebie) i uparci. Na próżni szukać tu jakiejś ludyczności, odwołania do
dobrych cech polskiej prowincji lub choćby wyważenia obrazu. Polska wieś to brud i smród.
W pełni zgadzam się, że każda z zobrazowanych grup przez lata zapracowała sobie na surowe oceny.
Wiele zarzutów stawianych w filmie słusznie i celnie punktuje nasze wady (teraźniejsze i te z lat ’90).
Niesprawiedliwym jest jednak tak jednostronne ich przekazywanie i przejaskrawianie wad
wykreślając zalety. Ale pasuje do jednej z tez tego filmowego manifestu.

Kogo mamy po drugiej stronie? Jedyną właściwie w pełni pozytywną bohaterką (może z wyjątkiem
14-letniej Klary i dyrektora szpitala, którzy są postaciami drugiego i trzeciego planu) jest główna
postać kobieca – hydrolog wykształcona w Holandii, mieszkająca z partnerem Holendrem i dwoma
psami w kampingu. Jest ona też ekolożką (w jednej z pierwszych scen „dopada” myśliwego, który
oczywiście jest przedstawiony stereotypowo), trzeźwą narkomanką, a przy tym błyskotliwie
inteligentną, sprytną i zdeterminowaną osobą o trudnym charakterze i dobrym sercu. Ze świecą
szukać innych takich postaci w filmie. Jest ona też wcieleniem nonkonformizmu i anarchii. Oczywiście
nie jest wolna od wad. Jest uzależniona od leków, a w trakcie seansu odkryjemy, że porzuciła swoje
dziecko. To właśnie z tymi błędami będzie walczyła w serialu i (jakżeby inaczej) odniesie zwycięstwo.
Żeby jeszcze łatwiej było ją identyfikować z „właściwą” stroną wyróżnia ją w filmie bluza niemieckiej
drużyny St. Pauli (kibice piłkarscy na pewno wiedzą jak mocno z lewicą kojarzy się ta grupa). W tym
miejscu spoiler alert. Wokół rzeczonej bluzy kręci się kluczowy, ale najbardziej sztampowy i źle
przygotowany twist fabularny serialu.

Na tak zarysowanym tle obserwujemy świat wiecznych sporów i konkurencji. Policja konkuruje z
armią, polityce ze sobą nawzajem, miasto ze wsią, władza z mediami itd. Pamiętam powódź 1997
roku jako czas niezwykłej solidarności. W Opolu nie brakowało gestów dobrej woli, a fale radiowe
pełne były ogłoszeń osób chcących pomóc innym – nakarmię, przyjmę do domu, pomogę. Siła natury
kontra ludzka solidarność, tak wspominam te dni, kiedy chyba każdy starał się pomagać na miarę
swoich sił i pomimo swoich własnych kłopotów. W filmie tego brak. Obserwujemy napięcia,
narastające konflikty i ich konsekwencje. Solidarności w nim niewiele? Gestów dobrego serca prawie
brak. Czy tak bardzo powódź na Dolnym Śląsku różniła się od tego co pamiętam z Opolszczyzny? A
może to napędzanie podziału społecznego który już funkcjonuje i w którym trzeba obsadzać widzów
na konkretnych pozycjach?

Twórcy serialu udowodnili w produkcji, że umieją być precyzyjni i nie pozostawiają miejsca na
przypadek. Dlatego też nie wierzę w to aby takie przedstawienie świata było przypadkowe. Pytanie o
cel pozostawiam otwarte.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. W filmie praktycznie nie występuje kwestia religijności i Kościoła
Katolickiego. Tak jakby ten fenomen można było wyrzucić z obrazu społeczeństwa ostatniej dekady
minionego wieku. Nie widać tu też ogromu pracy charytatywnej jaki Kościół włożył w pomoc
powodzianom. W Opolu były kościoły, które zostały zamienione w magazyny. Ale w filmie tego nie
zobaczymy. O kościele pojawiają się pojedyncze, infantylne zdania (pokroju wspomnienia pielgrzymki
papieża do kraju). I chciałbym, żeby to był zarzut. Ale przecież autorzy mogli zmieszać i te instytucję z
błotem przedstawiając ją w krzywym zwierciadle. Więc może są trochę jak nomen omen Stalin? Mógł
zabić, a nie zabił? Widać porządny człowiek!

Olgierd Ślązak