To nie jest stereotypowa „Blondynka” – recenzja Olgierda Ślązaka

Tak się składa, że po raz drugi chcąc się podzielić z szerszą opinią swoimi spostrzeżeniami za punkt wyjścia wybiorę film. W ostatnich dniach obejrzałem „Blondynkę” – a więc Netflixową opowieść
o Merilyn Monroe w reżyserii Andrew Dominika. Kto by w tym filmie szukał rozrywki łatwej jak filmy ze wspomnianą aktorką, pełnych koloru, uśmiechu i czaru jak ona (lub jej wykreowany wizerunek) ten mocno się rozczaruje. Oparty na faktach z życia gwiazdy film jest przygnębiającą historią o osobie
do głębi nieszczęśliwej.

Klimat filmu świetnie budują zarówno gra aktorska jak i zabiegi formalne, chociaż dla widza niewprawionego, jak autor niniejszego tekstu, nie stanowią ułatwienia w odbiorze. Niewątpliwie
od strony wizualnej film jest ładny i umiejętnie „kręcony” – często rozpacz bijąca z ekranu wprost nie pasuje do estetyki „obrazka”. Autor zdjęć i reżyser nie boją się też korzystać z równego rodzaju obiektywów, modyfikując za ich pomocą, rzeczywistość którą oglądamy, rozmywając obraz lub wyostrzając jego elementy.

Nie ukrywam, że siadając do „Blondynki” miałem kilka założeń. Po pierwsze, że zobaczę biografię gwiazdy. Po drugie spodziewałem się jednej z tych sztampowych biografii których z kina znamy wiele – przesłodzonej, nieszczerej, jednoznacznie dzielącej świat na dobry i zły. Po trzecie wreszcie, jako
że platforma streamingowa, na zlecenie której film powstał, słynie z dzieł raczej o niewielkiej wartości – nie spodziewałem się niczego ponad przeciętne „filmidło” – raczej rozrywka niż edukacja. W niektórych z tych założeń utwierdzały mnie napotkanie gdzieniegdzie opinie krytyków. Film nie został przez nich gorąco przyjęty i raczej komentowany był jako ciekawy eksperyment niż wartościowe dzieło.

Zderzenie oczekiwań z rzeczywistością było interesujące. Z jednej strony warto wiedzieć, że film jest raczej inspirowany historią Merilyn Monroe, niż stanowi dokumentalny zapis jej życia. Wybrano kluczowe dla historii jej osoby momenty, często pomijając najgłośniejsze filmowe występy lub traktując je jako tło. Historię tę nieco uproszczono. Służy to filmowi, który jest dziełem dość zwartym
i utrzymującym zainteresowanie widza. Przykładowo – dzieciństwo Normy Jeane Mortenson (wszak tak naprawdę nazywała się gwiazda srebrnego ekranu) – pewnie byłoby materiałem na dość obszerny dramat, a w filmie zamknięto je w kilkunastu minutach. Jednocześnie nie stracono nic z opisu położenia dziecka wychowywanego bez ojca, przez chorą matkę lub obcych ludzi.

Jak już wspomniałem nie jest to też film łatwy, przyjemny i miły. Warstwa wizualna nie zawsze pomaga. Rzeczywistość miesza się tu z sennymi marami, to co prawdziwe i to co wymarzone występuje czasem obok siebie. Jednak także scenariusz nie był pomyślany, by film stał się hitem uwielbianym przez tłumy. Przyjemnych scen jest tu jak na lekarstwo, a i one wydają się istnieć tylko dla kontrastu z tymi nieprzyjemnymi. Często mamy zresztą mocne przełamania. Gdy w filmie roześmiana i napawająca się swoją popularnością Merilyn pozuje na planie „Słomianego wdowca” z podwianą sukienką
(a to przecież jedno z kultowych ujęć) grozę czuć w powietrzu, a gdy w następnej scenie zostaje sama i wraca do domu, dostajemy mocnego „kopa”.

Nie ostał się też trzeci stereotyp. Netflixowa „Blondynka” nie jest filmem nihilistycznym, ani bezwartościowym. Krytyce podlega tu zarówno Hollywood jak i proces seksualizacji kultury (kosztem takich postaci jak bohaterka). Rozwiązłość jest zazwyczaj wytykana jako grzech podobnie jak przemoc. Przez cały nieomal film bohaterka zmaga się z dwoma dramatami swojego życia. Pierwszym jest wychowaniem w niepełnej rodzinie. Aktorka potrzebuje i szuka męskiego wzorca. Do swoich kolejnych partnerów/mężów zwraca się per „tatusiu”, a domniemane wiadomości od rodzica towarzyszą jej aż do ostatniej sceny. Drugi powracający dramat to aborcja dokonana w młodym wieku. Film ma w tym zakresie jednoznaczne przesłanie. Poczęte dziecko nie jest tu tylko „płodem” czy „zlepkiem komórek”. Jest istotą spragnioną miłości i bezpieczeństwa, istotą skrzywdzoną przez własna matkę. Wyraźnie też możemy zobaczyć, że spustoszenie jakie te dwie sytuacje czynią w psychice bohaterki jest nieodwracalne.

Żeby być sprawiedliwym. Film nie jest arcydziełem – tytułowa „Blondynka” zbyt łatwo wydaje się być rozgrzeszana z swoich błędów, zbyt często wydają się one być popełniane pod wpływem innych jakbyśmy mówili o osobie niezdolnej do samodzielnych wyborów. Bardzo wiele poruszonych wątków i mnogość postaci powodują, że niektórych spraw dotykamy tylko powierzchownie. Niezrozumiały jest też zabieg z kręceniem części scen w kolorze, a części w palecie monochromatycznej. Wszystko to jednak nie powoduje, że nie warto sięgać po taką pozycję, a film na pewno pokazuje dlaczego nie warto wierzyć stereotypom (nie tylko tym o blondynkach).

Olgierd Ślązak